?Nareszcie!?- chciałoby się rzec, gdy po dwunastu latach studyjnego milczenia światło dzienne ujrzał nowy album Kanadyjczyków, a wraz z nim setki okrzyków ?album roku?. Dość pochopny wniosek, jednak znając możliwości i poprzednie dokonania kapeli osąd ten może okazać się bardzo prawdopodobny. Luc Lemay pracował przecież nad krążkiem wystarczająco długo, a jego premiera przeciągnęła się między innymi przez problemy z wytwórnią. Lider grupy często pojawiał się w muzycznych mediach, a informował fanów głównie o swoich inspiracjach przy komponowaniu nowych utworów. Przy czym ten aspekt nieco wystraszył ?ortodoksyjnych? fanów death metalu, bo jak kapela będąca wzorem brutalnego i ciężkiego grania może szukać pomysłów w muzyce Porcupine Tree czy Opeth? Melodyjność nie idzie w parze z Gorguts, ale progresja i nagrywanie albumów tekstowo opartych na wybranym motywie już tak. Przyznam, że sam byłem nastawiony sceptycznie (tak jak i fani) do Colored Sands, ponieważ nie mogłem połączyć w myślach stylów wszystkich trzech kapel. W chwili obecnej, po wielokrotnym przesłuchaniu albumu, nie mogę oderwać się od niego, a przy tym zebrać szczęki z podłogi.
Już pierwszy numer sugestywnie podsuwa nam na myśl styl grupy Opeth, jednak z pewnością nie jest to stuprocentowa kopia muzyki Szwedów, a dodatek do tego, co zaprezentowała Obscura. Ponownie bardzo łatwo można zgubić się w perkusyjnej lawinie i gitarowym morzu dźwięków. Dalej jest podobnie, a nagłe zwolnienia i wstawki quasi jazzowe stanowią kontrast dla tempa, które zabójczo gna do przodu. Fragmentów, gdzie pojawia się gitara nieprzesterowana jest naprawdę wiele, stanowią raczej zakończenia utworów i przejścia między poszczególnymi riffami. Colored Sands jest bliżej do Obscury niż do jakiegokolwiek innego wydawnictwa Gorguts. Najnowszy album lirycznie traktuje o tradycjach dalekiego wschodu, a dokładniej duchowieństwie Buddystów i problemach religijnych związanych z chińskim rządem. Możemy mówić tu o podobieństwie do Obscury biorąc pod uwagę tematykę spirytystyczną, ale nic poza tym. Liryki tworzą wraz z muzyką spójną całość, nie uzupełniałyby się tak dobrze z inną warstwą instrumentalną.
Wszystkie instrumenty brzmią fenomenalnie, a niekiedy w utworach dzieje się nawet zbyt dużo. Za bębny odpowiedzialny jest perkusista Origin– kapeli, która ?ceni? sobie technikę. Jego partie, mimo morderczego tempa, nie są monotonne, zmieniają się równie często jak i motywy gitarowe. Kolejny charakterystyczny muzyk udzielający się na płycie to Colin Marston, odpowiedzialny za gitarę basową chociażby w Dysrhythmii i wielu innych projektach oscylujących wokół progresji. Szkoda jedynie, że na pierwszy plan wysunięto gitarę i perkusję, pozostawiając z tyłu cztery struny. Całość brzmi bardzo ?gęsto?, zespół często ucieka się do dysonansów, stosuje pauzy, polirytmię, zmiany tempa. Innymi słowy Colored Sands to kwintesencja stylu Gorguts, wzbogacona miejscami o melodię, ale tak samo progresywna i ciężka w brzmieniu, ale i odbiorze.
Nie widzę sensu w opisywaniu poszczególnych utworów. Wspomnę jedynie o piątym w kolejności The battle of Chamdo, szczególnym dla twórczości Lemaya. Stanowi koncepcyjne przejście między pierwszą a drugą połową płyty i odegrany jest przez orkiestrę smyczkową. Brzmi to naprawdę świetnie, patetycznie i idealnie łączy tematykę tekstów grupy. Możliwe, że wiele osób nie odbierze moich słów poważnie, ale myślę, że surowe, metalowe brzmienie tworzy fantastyczne połączenie z ujętym przez zespół pomysłem na liryki. Warto poświęcić czas na głębsze zapoznanie się z warstwą tekstową, by wczuć się w klimat dźwięków. Największe wrażenie sprawiają fragmenty, gdzie growl Lemaya nie wyraża jedynie typowej dla gatunku agresji.
Warto było czekać tak długo na tak dobrą płytę. Fani kapeli mieli stuprocentową rację mówiąc przed jej premierą o najlepszym tegorocznym wydawnictwie. Nie słyszałem jeszcze kilku mocnych pozycji deathmetalowych wydanych w przeciągu kilku ostatnich miesięcy, ale nie wiem jak świetny musiałby być materiał, by przebić płytę Lemaya. A spośród wszystkich popularnych ostatnio reunionów nikt nie osiągnął tak fenomenalnego poziomu jak Gorguts. Czapki z głów.
Krystian Łuczyński