Roy Harper – Man & Myth

Man_&_Myth,_album_coverPremiera albumu nieoczekiwanie umknęła mojej uwadze. News o pierwszej od trzynastu lat płycie artysty jakoś zapodział się w natłoku innych informacji, choć chyba nie powinno to specjalnie dziwić. Roy Harper to jeden z tych muzyków, który mimo ogromnego sukcesu i współpracy z wieloma zespołami wciąż pozostaje w cieniu innych. Mało kto pamięta, że to właśnie jemu Led Zeppelin zadedykowali jeden numer z III, że gościnnie wystąpił na Wish you were here Floydów, grywał z McCartneyem, Kate Bush- lista tym podobnych osiągnięć mogłaby się ciągnąć w nieskończoność. Pewnie to też kwestia stylów muzycznych, wokół których oscyluje twórczość Roya. Folk nigdy nie był gatunkiem komercyjnym, obecnie popularniejszy jest on chyba w wydaniu metalowym niż tradycyjnym czy z domieszką proga, jak w Wielkiej Brytanii w latach siedemdziesiątych. Mniejsza jednak z popularnością stylu, bo Man & Myth to płyta zakorzeniona w tradycji gatunku, ale jednocześnie materiał brzmiący bardzo świeżo.

Miałem wrażenie, że skoro Roy koncertuje, a od The Green Man nie wydał nic nowego, to chyba postanowił przejść na studyjną emeryturę. Sam muzyk wypowiedział się, że nie miał weny by napisać kilka utworów aż do momentu, gdy? coraz częściej młodsze pokolenia zadawały mu pytanie- ?Who are you??. Harper i tak zwlekał z odpowiedzią, wywiad ten przeprowadzono w 2009 roku. Man & Myth to siedem akustycznych argumentów opowiadających się za delikatnością i talentem artysty. Materiał mimo udziału muzyków sesyjnych w większości i tak skupiony jest na gitarze akustycznej i wokalu Roya. Po pierwszym przesłuchaniu płyta pozytywnie mnie zaskoczyła. Mimo skromnego instrumentarium i dominacji Harpera na swoim wydawnictwie nie można mówić o jakimkolwiek podobieństwie między utworami. Każdy z nich posiada pewien motyw, który wzbogacony o przejścia, często prostą perkusją i niekiedy naprawdę niezłą grą gitary elektrycznej szybko wpada w ucho. Pierwsze trzy utwory to popis Roya, którego akustyk jest tylko tłem dla swojego głosu. Harper wręcz hipnotyzuje wokalem, a teksty przepełnione melancholią potęgują świetność tych utworów. Artysta potrafi modelować głos, przez co poszczególne fragmenty pobudzają wrażliwość. Utwory trwają średnio pięć minut każdy, z wyjątkiem suity Heaven is here. Jak przystało na muzyka, którego najlepsze albumy wydane zostały w latach siedemdziesiątych, nagranie dobrego kawałka zahaczającego o ?tamtą epokę? to obowiązek. Przez ponad piętnaście minut Harper śpiewa historię związaną z mitologicznym wątkiem Jazona i Argonautów, przechodząc do? No właśnie- wielbiciele artysty z pewnością nie będą zaskoczeni kolejnym motywem suity, a zainteresowanym polecam przesłuchać cały materiał.

Tym razem Roya wsparli między innymi Pete Townshend i Jonathan Wilson. Ich gra najlepiej dostrzegalna jest w Cloud Cuckooland, który zaczyna się solówką saksofonu, posiada najbardziej dynamiczny refren i świetną solówkę gitarową. Każdy kawałek wyróżnia się czymś na tle innych, materiał nie ma słabych punktów i, jak wspomniałem na początku, całość brzmi bardzo świeżo. Gdybym nie znał twórczości Harpera pomyślałbym, że z całego kręgu muzyki, gdzie coraz trudniej o dźwięki ambitne, wyjawił się ktoś nowy, kto nagrał jeden z lepszych krążków w tym roku, lecz niestety swoim stylem nie trafi do licznej publiki. Niestety, różnica jedyna tkwi w tym, iż artystą jest pomijany przez większość Roy Harper. Szkoda, że wiele osób kojarzy gwiazdy będące na topie, często opisywane w internecie, a nie sięga nieco głębiej. Osobiście nie dziwię się frustracji artysty w związku z pytaniem, które mu zadawano. Wielki talent, który doceniony został jedynie w środowisku muzyków, nie wśród liczniejszej publiki.

Krystian Łuczyński