Premiera „Desolation Rose” była małym zaskoczeniem wśród fanów progresji, a to za sprawą 5-letniej przerwy związaną z wydaniem poprzedniego albumu, „Banks of Eden”. Informacja o nowym krążku formacji nastawiła mnie do niego nieco negatywnie, a to za sprawą krótkiej przerwy od wydania poprzedniczki. I choć nigdy nie darzyłem grupy szczególną sympatią (może poza „Retropolis” i „The Sum of no evil”), tak ten pośpiech nie wróżył niczego dobrego w jakości płyty.
Szwedzi od lat grają rock progresywny w swoim, niestety nieco już nużącym stylu. Wiele kapel nie prezentuje na swoich płytach nic nowego, ale w przypadku tego gatunku łatka ?progresja? zobowiązuje do pewnego, nawet i minimalnego kroku naprzód. Może i to dość surowy osąd, jednak przy ocenie albumu staram się także patrzeć i na poprzednie dokonania, głównie w tej stylistyce. Nazwijmy to prog rockowym ?spaczeniem?, które czasami (a przynajmniej tak myślę) pozwala na lepszą ocenę krążka. A wracając do płyty – przed premierą dałbym sobie rękę uciąć, że po raz kolejny usłyszę to samo, i nie inaczej, jak przez ponad godzinę. Całe szczęście, że zakład nie wszedł w grę, bo recenzję pewnie pisałbym teraz lewą kończyną?
Rozpoczynający Tower One to kompozycja w klasycznym stylu Flower Kings, ale unosi się nad nią nuta świeżości. Dzieje się tu mnóstwo, przez nieco ponad 13 minut słuchacz napotyka wiele motywów, przejść, ale całość jest bardzo delikatna w swym przesłaniu. Niektóre fragmenty zagrane są na lekkim przesterze, mamy tu kilka solówek, na pierwszy plan wysuwa się gitara, czyli nic pomysłowego, za to całość stoi na bardzo wysokim poziomie. Trudno, by było inaczej, skoro Flower Kings wydali już blisko 15 albumów studyjnych. W każdym razie z początku grupa mile mnie zaskoczyła, a dalej jest równie dobrze. Roine Stolt wraz z resztą kapeli na nowszych wydawnictwach upraszcza nieco swoje utwory, album nie składa się już z ponad dwudziestominutowej suity i kilku krótszych utworów. Na „Desolation Rose” pierwszy kawałek jest najdłuższym, ale z pewnością przystępniejszym dla szerszego grona słuchaczy niż poprzednie dokonania.
Na płycie świetnie brzmi sekcja. Bas i perkusja tworzą bardzo ciekawe tło, a czasami wysuwają się na pierwszy plan. Nie spotkamy się więc z przekombinowanymi rozwiązaniami; gdy gitara gra prostą partię, to sekcja wychodzi z oryginalnym motywem i odwrotnie. Warto zwrócić uwagę na nieźle ukręcone brzmienie wszystkich instrumentów i wokalu, które idealnie oddaje subtelny klimat krążka.
Jak wspomniałem wcześniej, wszystkie utwory trzymają wysoki poziom. Zaczyna się świetnie, a następnie muzycy serwują nam na zmianę lekkie i mocniejsze fragmenty, a przez mnogość motywów nie ma mowy o szybkim znużeniu materiałem. Całość ponownie trwa około godziny, ale w porównaniu z poprzedniczką nie dłuży się. Jak dla mnie te sześćdziesiąt minut mija szybko i wiele motywów zapada w pamięć. Szczerze mówiąc nie śledziłem dokładnie dyskografii Flower Kings, nie znam wszystkich wydawnictw, z kilku nowszych słyszałem jedynie „Banks of Eden” i 'The sum of no evil”. Jeśli miałbym je porównać z „Desolation Rose” to tylko na korzyść tegorocznej płytki. Muzycy nagrali w końcu coś świeżego i ?strawnego? w porównaniu do poprzedniczki. Za albumem przemawia też nasza ?złota? jesień, dobrze się tego słucha przy obecnej aurze za oknem. Płyta jak wiele innych, ale ten rok muzycznie jest wyjątkowo kiepski. Mimo wszystko często ląduje u mnie w odtwarzaczu i myślę, że w tegorocznym zestawieniu rockowym znajdzie się dość wysoko.
Krystian Łuczyński