Relacja z koncertu Marco Hietala – Wrocław, 8.02.2020

Nightwish w ostatnich kilku latach wyrósł na mega gwiazdę światowego rocka. Wyprzedane koncerty w największych halach, wysoka pozycja w lineupie europejskich festiwali. Wreszcie, fanatyczna wręcz baza wielbicieli na całym świecie. Niedługo grupa wydaje kolejny album studyjny. Natomiast przerwa, jaką chwilowo urządzili sobie w zeszłym roku, obrodziło w ciekawe wydawnictwo z około zespołowego obozu.

Marko Hietala, basista i okazjonalny wokalista grupy popełnił w tym czasie swoją pierwszą pełną płytę solową “Mustan sydämen rovio”, która w tym miała swoją anglojęzyczną premierę. “Pyre of the Black Heart”, bo w ten sposób zatytułowany jest krążek w bardziej zrozumiałym dla nas języku, prezentuje muzykę zgoła odmienną od macierzystej kapeli Marko. To hard rock o progresywnym zabarwieniu, któremu bliżej do niektórych rzeczy Kansas czy komerycjnego rocka spod znaku Foreigner, niż pełnego symfonicznego rozmachu Nightwisha. Wyjątkowe wydawnictwo, które pewnie szybko nie będzie miało swojego następcy. Tym większą gratką jest pierwsza trasa solowa muzyka, który swój przystanek miała we wrocławskim klubie A2.

Marko na scenie pojawił się chwilę po wpół do dziewiątej. Oprócz niego klawiszowiec, gitarzysta i oczywiście perkusista. Skład nie zaskakujący, jeśli mówimy o takiej muzyce. Zaskoczyło co innego – od pierwszych dźwięków “Star, Sand and Shadow” reakcja publiczności byłą oszałamiająca. W klubie nie było dużo ludzi, na oko jakieś sto, może o połowię więcej, jednak ich spontaniczność i uwielbienie dla “metalowego Gandalfa”, jak głosiła flaga rzucona na scenę, było niesamowite. Na twarzach muzyków uśmiech gościł więc od samego początku do końca występu. Koncert obfitował w całości ograny materiał ze wspomnianej płyty (kolejność utworów była jednak zupełnie inna) plus kilka przeróbek. O ile zaśpiewane w języku fińskim “Olet lehdetön puu”, bliżej nieznanego u nas artysty o pseudonimie Hector, były przyjemną ciekawostką, to “War Pigs” Black Sabbath i pochodzący z repertuaru Davida Bowiego “Starman” (w hard rockowej wersji) to już zupełnie inna historia. Piosenę Sabbathów Marko zadedykował zresztą Trumpowi, Putinowi, Bolsonaro i tym podobnym szaleńcom podpalającym nasz świat. Marko był zresztą tego wieczora bardzo rozmowny, w zabawny sposób żartując i zapowiadając kolejne utwory.

Muzyka z “Pyre of the Black Heart” odegrana została z sercem, zachowując przeważnie charakter z nagrań studyjnych. Zabrakło może jakichś dodatkowych partii, na przykład akustyków, które, mam wrażenie, na płycie pojawiały się częściej, ale to drobnostka. Było w tym wszystkim ujmujące uwielbienie do dźwięków, grany na luzie, bez potrzeby udowadniania komukolwiek oryginalności czy wagi. Po prostu, kilku facetów bawiących się muzyką rockową i, przy okazji, sprawiających przy tym radość będącej tego świadkiem publiczności. Bardzo udany koncert, który, jak wspomniałem we wstępie, raczej szybko się nie powtórzy – o ile w ogóle.

W roli supportu pojawili się pochodzący z Helsinek Oceanhoarse. Grali heavy metal, mocno zapożyczając ze stylistyki lat osiemdziesiątych. Charakterystyczne riffy z flażoletami, silne, wysokie partie wokalne i odpowiednia dawka patosu. Całość miałą swe interesujące momenty, zwłaszcza gdy mówimy o partiach gitary oraz basu, ale nie da się ukryć – była też męcząca. W znaczeniu takim, że odnosiłem wrażenie, że na scenie przygrywa bardzo mocujący się i prężący muskuły zespół, który, mimo czerpania ze sprawdzonych atutów, nie tworzy nic zapadającego szczególnie w pamięć. Grali jednak krótko i sprawiali przy tym wrażenie cieszących się własną muzyką, więc jest to jakiś pozytyw.

Tekst i zdjęcia: Igor Waniurski

Zostaw komentarz