The Devin Townsend Project w klubie Stodoła

Jak to jest, że szalony Kanadyjczyk Devin Townsend, mimo trwającej ponad 20 lat kariery, koncertować w naszym kraju zaczął dopiero w ostatnich latach? Nie wiem, ale szczelne wypełnienie klubu Stodoła świadczy o tym, że jest w Polsce wielu tęskni za jego tworzoną na styku różnych gatunków muzycznych sztuką.

Okazja do koncertu była dobra – w końcu zeszłego roku Devin wydał podwójny album ?Z2?, w skład którego wchodziła kontynuacja przygód żądnego władzy i kawy kosmity Ziltoida oraz osobny, niepowiązany z tą historią album. Po samej postaci Ziltoida (pacynka – kosmiczny najeźdźca) widać, że artysta ma kampowe i rubaszne poczucie humoru, o czym mogliśmy przekonać się nie raz podczas wieczoru.

Na trasie Kanadyjczykowi towarzyszyło międzynarodowe towarzystwo. Występ rozpoczęli szaleni norwescy jazz-metalowcy z Shining. Ich muzyka to pełen ekspresji wybuch muzycznego chaosu, gdzie ze sfuzzowanych instrumentów i wokali wyłania się zachwycająco stabilny monument w postaci złożonej, progresywnej muzyki. Było jednocześnie ciężko, szybko, brudno i finezyjnie. Norwedzy czasem w repertuarze mieszczą ?21st Century Schizoid Man? King Crimson i to odniesienie powinno dać do myślenia. Szcześcioutworowy koncert, po połowie złożony z utworów z dwóch ostatnich albumów, minął bardzo szybko, zostawiając niedosyt.

Periphery to wschodząca gwiazda amerykańskiego progmetalu. Wyróżniają się ciężkim, niskim brzmieniem gitar (w zespole jest aż trzech gitarzystów, grają na siedmio i ośmiostrunowych instrumentach) oraz coreowymi wrzaskami wokalisty. Nie powiem, momenty występu były porywające, te przebojowe z nośnymi refrenami. Niektóre fragmenty, djentowe, inspirowane wyraźnie twórczością Meshuggah za bardzo przytłaczały. Na plus należy zaliczyć niezły wizerunek sceniczny, zwłaszcza charyzmatycznego wokalistę.

Devin zaczął punktualnie o 21.00, chociaż dziesięć minut wcześniej na ekranach na scenie zaczęły się pojawiać ?śmieszne? zdjęcia, na zasadzie internetowych memów, w które wkomponowane były karykatury wokalisty. W sam raz na jego poczucie humoru. Gdy artysta pojawił się już na scenie, zaczęli od podniosłego ?Truth?, by przejść w ?Fallout? z ostatniego albumu. Następnie przywalili powermetalowym ?Namaste?. Dobór utworów przekrojowy, bez dominacji ostatnich wydawnictw, za co należy się uznanie – nie tyle ze względu na ich jakość, ile z uwagi na obszerność dyskografii artysty.

Mistrz ceremonii był tego wieczoru w dziwnym humorze, rozkojarzony i nostalgiczny, o czym mówił i za co przepraszał niemal po każdym utworze. Gra i śpiew były bez zarzutu (podobnie jak reszty jego znakomitego zespołu), ale ciągłe powtarzanie ?nie wiem co się dzieje z moją głową? i ?przepraszam, że jestem tak rozkojarzony, zastanawiam się, co ja robię tutaj, w Polsce, w środku trasy koncertowej, zamiast być z dziećmi w domu? kazały stawiać pytanie o kondycję artysty, w związku z jego dawnymi problemami z depresją.  Publiczność odbierała to chyba jako żarty, o czym świadczyły salwy śmiechu. Wydaje mi się jednak, że ze sceny padały szczere słowa o stanie emocjonalnym występującego.  W moim przekonaniu odbiło się to na jakości koncertu. Zabrzmieli profesjonalnie i bardzo dobrze, ale zabrakło tego magicznego elementu, który pozwoliłby uznać występ za genialny. Przykre też, że szybko skończyli, raptem po 75 minutach grania. Niestety to standard na obecnej trasie.

Mam nadzieję, że owe zmieszanie Devina jest przejściowe i szybko wróci on do pełnej formy a następny koncert będzie jeszcze bardziej udany. W niedawnych wywiadach muzyk zapowiada roczną przerwę w działalności. Biorąc pod uwagę intensywność wydawnictw w ostatnich latach, odpoczynek to dobry pomysł. Mimo ich bardzo wysokiego poziomu.

tekst: Igor Waniurski (podziękowania dla LiveNation Polska)

(wideo znalezione w serwisie youtube.com)