Relacja z Wacken Open Air 2019, 1 – 3 sierpnia 2019

Zaczęło się od pomysłu kilku kolegów z wioski pod Hamburgiem. Po postanowili stworzyć sobie festiwal metalowy i miało to miejsce trzydzieści lat temu. O skali pierwszych edycji Wacken Open Air niech świadczą nazwy na plakatach je reklamujących – konia z rzędem temu, kto w ogóle kojarzy dziś te zespoły. Niemniej jednak, trzy dekady później wackeńska impreza jest jedną z największych i najważniejszych w Europie. Trzydziesta, jubileuszowa edycja festiwalu niech będzie zatem okazją do oceny dorobku oraz aktualnej jego kondycji. Ocena ta nie jest łatwa, jeśli mierzyć ją składnikami niekomercyjnymi. Te drugie od razu ukazują skalę w jakiej Wacken funkcjonuje: ponad 75 tysięcy widzów, 4 dni koncertów, podczas których występuje ponad 200 zespołów, bodaj 7 scen, kilka kilometrów rurociągów, którymi transportowane jest piwo (to na serio) do jednego z wielu punktów dystrybucyjnych na obszarze miejsca akcji. I tym podobne. Czy jednak Wacken, oprócz zapewniania rozrywki najbardziej oczywistej dla gatunku jakim jest metal, kreuje jakieś intrygujące trendy? Czy w ramach festiwalu w ostatnich latach zaistniał jakiś zjawiskowy zespół, który zawrócił by nam w głowach? Na te pytanie chyba należy uczciwie odpowiedzieć, że nie. Choć z drugiej strony, czy nie jest tak, że każda impreza tej skali ma to do siebie, że homogenizuje gusta i nie sprzyja wybicie się spośród nich czemuś odmiennemu?

Nie próbując odpowiedzieć na pytania retoryczne, postaram się przedstawić, jaka była ta rocznicowa edycja. Po pierwsze, upłynęła pod znakiem kapryśnej pogody. Okolica znana jest z nagłych zmian aury i co bardziej doświadczeni stażem festiwalowicze mówią, że nie ma sensu przyjeżdżać tu bez szczelnego namiotu i kaloszy – były edycje, podczas których padało od pierwszej do ostatniej minuty koncertów. Z drugiej strony, rok temu panowały męczące upały. Tym deszcze były, może nie codziennie, ale co najmniej dwa razy padało intensywnie. Organizatorzy podeszli bardzo poważnie do ostrzeżeń pogodowych i dwa razy zarządzono ewakuację terenu ze względu na zagrożenia ze strony potencjalnych uszkodzeń scen z powodu wiatru. Po jakimś czasie występy były wznawiane, ekipa festiwalowa dwoiła i troiła się by nadrobić przesunięcia w programie. Nie odbyło się jednak bez odwołania części koncertów – dla mnie najbardziej bolesny był wypad Tribulation. Choć trudno winić odpowiedzialnych za bezpieczeństwo z powodu  przedsięwzięcia kroków mających to bezpieczeństwo zapewnić, ale wśród komentarzy nie brak było zdziwienia, że podobnych działań nie było przy dużo gorszej pogodzie przed laty. To, w połączeniu z kilkoma wpadkami organizacyjnymi, zaskakującymi wobec doświadczenia tej ekipy (na przykład, pierwszego dnia przyjezdni stali w wielogodzinnych kolejkach po opaski, co spowodowało, że musieli odpuścić kilka koncertów), wykreowało momnetami hejterską atmosferę, co dało się odczuć w kuluarowych rozmowach uczestników i przeglądając profile festiwalu w internecie. Wreszcie, trzeba sobie uczciwie powiedzieć, że zestaw headlinerów nie porażał gdy porównać go z największymi konkurentami, takimi jak Hellfest czy Graspop. Można się zgodzić, że to nie największe nazwy na plakacie decydują o jakości imprezy (tym bardziej, że mogą przecież dać one cienkie koncerty), ale hucznie zapowiadane trzydziestolecie rodziło pewne oczekiwania.  Slayera można było zobaczyć przy innych okazjach (choć ta wydaje się być ostatnią), podobnie Sabaton czy wschodzących Australijczyków z Parkway Drive, których to fenomenu nota bene nie mogę zrozumieć. Właściwie jedynie koncert Demons & Wizards, wracających z kilkunastoletniego niebytu, można było potraktować jako coś ekstra – co prawda pojawili się na innych festiwalach, ale z okrojonym setem i scenografią. Niegdyś w tradycji Wacken był koncert z serii “A Night to Remember”, który w założeniu miał być czymś ekskluzywnym i niecodzienność. W tej formie przed laty na jeden wspólny koncert pojawili się Savatage i Trans-Siberian Orchestra, grający mniej więcej jednocześnie na dwóch głównych scenach. W tym roku taką rolę pełnił… Sabaton. Szwedzi dali standardowy koncert na jednej ze scen przez mniej więcej godzinę, a później, na drugiej pojawili się byli muzycy grupy, obecnie tworzący Civil War i razem w tej konfiguracji zagrali kilka kawałków. Nie muszę chyba mówić, że widok tej drugiej sceny, na której funkcjonowała dwójka samotnych, byłych już muzyków Sabaton był cokolwiek osobliwy.

Co natomiast najdobitniej stanowiło o pozytywach festiwalu? O dziwo, były to koncerty niektórych dinozaurów. Zwłaszcza Saxon, grupa, której wcześniejszy występ, widziany w 2015 roku we Wrocławiu, mocno mnie rozczarował, teraz wypadł fenomenalnie. W tym klasycznym do bólu heavy metal była zadziorność i energia godna zespołu będącego u szczytów swoich możliwości, a nie, bądź co bądź, weteranów na dobrą sprawę dyskontujących swoją dawną wielkość. Wspominałem już o Demons & Wizards, pobocznym projekcie Hansiego z Blind Guardian i Jona Schaffera z Iced Earth. Trudno powiedzieć aby była to grupa szczególnie znacząca, jednak występ był niesamowicie widowiskowy i przede wszystkim, obfitował w doskonały heavy metal. Gdy jesteśmy już przy klasycznym graniu, ciekawostką byli Rage, występując na sam koniec z orkiestrą symfoniczną. Wykonali w całości album “XIII”, będący jednym z pierwszych przedsięwzięć tego typu, zanim stało się to modne. Hammerfall wypadli nieco nudno, zabrakło w tym iskry, która pozwoliłaby zachować pamięć na dłużej. Mieli w kilku kawałkach gości, muzyków grających na tradycyjnych skandynawskich instrumentach ludowych i wykonali w ten sposób m.in. fragment czołówki z “Gry o tron”, jednak nie uratowało to sytuacji. Dużo lepiej zagrali ich krajanie z Opeth, mimo później godziny nocnej i dużego zmęczenia muzyków, do czego bezpardonowo przyznał się Mikael Åkerfeldt. Nie czuć było w ich przypadku grania na autopilocie. Podobne wrażenia miałem przy okazji Queensryche. Był to pierwszy koncert grupy z Toddem La Torre za mikrofonem jaki widziałem. Nie wdając się w komentarze dotyczące atmosfery w zespole i pomiędzy nim a byłymi jego członkami, na scenie Amerykanie się bronią. Zupełną petardą natomiast okazali się Anthrax. W ich graniu nie ma może dawnej wściekłości, brzmią w bardziej kontrolowany sposób, jednak nie odbiera to nic z energii i witalności. Pewną ciekawostką była obecność na scenie dziewczyny, która na bieżąco przekładała teksty zespołu na język migowy. Uznaję to za ciekawy eksperyment i krok w dobrą stronę – większej inkluzywności wobec bardzo różnej uczestników nomen omen metalowej imprezy.

W programie nie zabrakło również dźwięków niekojarzonych definitywnie z metalem, a przynajmniej nie będących stricte reprezentatywnych dla gatunku. Najwięcej w tym temacie działo się w dniu zerowym festiwalu, w środę, kiedy główne sceny były jeszcze zamknięte. Żaden to żal, bo dzięki temu można było skupić się chociażby na koncercie The Damned, którzy w zeszłym roku wrócili z bardzo udanym albumem “Evil Spirits”. Dave Vanian być może nie jest dziś w najlepszej formie, jednak o reszcie zespołu czegoś takiego powiedzieć nie sposób. Tym bardziej, że większą część setlisty stanowił materiał z niezapomnianego “Machine Gun Etiquette”. Świetnie, a brytyjskiego punk  dostaliśmy więcej. Sensacją byli dla mnie The Addicts. O ile wcześniej wymieniona grupa zabrzmiała w pewien sposób dystyngowanie, The Addicts byli wulkanem nieokrzesanej energii. Przykuwali uwagę już wyglądem, stylizowanym na bohaterów “Mechanicznej pomarańczy”. Wyróżniał się wokalista, Keith Warren, wyglądający z kolei jak szalony mim. Wybuchowy koncert, który będę długo pamiętał. Chciałbym to samo powiedzieć o The Sisters Of Mercy, niestety Andrew Eldritch i  anonimowi muzycy dali nudny, wymęczony występ, podczas którego nawet największe klasyki grupy zabrzmiały blado.

Nie da się ukryć jednak, że bardziej nowoczesne dźwięki raczej nie dominują w line-upie festiwalu. Warto jednak zwrócić  zwrócić uwagi obecność Parkway Drive, choć ich spektakl był produkcyjnie przesadzony a muzycznie bez ikry, ze względu na ugrzecznione brzmienie. Pojawili się też metalcorowcy z Of Mice And Men czy głośny ostatnio progmetalowy Tesseract, gdy mówimy o grupach grających na głównych scenach. W moim odczuciu jednak, nie sposób powiedzieć o tych występach nic więcej, niż to, że się odbyły. Nieźle rozbujał ostatniego dnia Prophets Of Rage, poruszenie na widowni niesamowite. Brakowało jednak w tym wszystkim Zacka de la Rocha. 

Szkoda, że nie można było usłyszeć zbyt wielu reprezentantów ekstremalnych odmian metalu. Doskonale wypadli Triumph Of Death, czyli współczesne interpretacja legendarnego Hellhammera, do której Tom Gabriel Warrior dobrał sobie nowych muzyków. Obserwować Szwajcara gdy uśmiechał się od ucha do ucha ogrywając swój najstarszy materiał było czymś niesamowitym. Wystąpili jeszcze David Vincent ze swoim Vltimas, Meshuggah, Unleashed, Grave czy przegięci w swojej odlchoolowości Dark Funeral. Ta sekcja nie jest jednak reprezentowana tak mocno jak na wspomnianym we wstępie Hellfest Open Air.

Trudno byłoby narzekać fanom hard rocka. Pojawili się UFO, z koncertem w ramach bodaj ostatniej (przy okazji rocznicowej na pięćdziesięciolecie) trasy zespołu. Ubolewam, że nie mogłem ich zobaczyć – nie zdążyłem wrócić z ogłoszonej nieco wcześniej ewakuacji festiwalu. Gdy dotarłem z powrotem na miejsce, okazało się, że nie da się już wejść do namiotu. Zagrali też Uriah Heep oraz Sweet a także, nieco młodsi, Rose Tatoo. To bezpiecze wybory, które może nie zachwycają (za wyjątkiem Uriah Heep, którzy są obecnie w świetnej formie), ale zawsze zostają ciepło przyjęte. Fajnie wypadł za to niemiecki Axxis. Małą sensacją był dla mnie fiński Kvelertak, których to po raz pierwszy widziałem z nowym wokalistą Ivarem Nikolaisenem. Jest tak zgrany z tymi szaleńcami, że początkowo nawet nie zwróciłem uwagi, że nie śpiewa już u nich Erlend Hjelvik.

Ciekawym elementem Wacken jest Metal Battle – konkurs w którym udział biorą laureaci lokalnych przeglądów odbywających się pod tą nazwą na całym świecie. Wystąpiło grubo ponad 30 zespołów, tak zróżnicowanych gatunkowo jak i w pochodzeniu. Wygrali Litwini z Varang Nord, folk-metalowy zespół o korzennym brzmieniu. Biorąc pod uwagę sukces Wardruny czy Heilung, to popularne ostatnio dźwięki. Warto zwrócić na uwagę, że większą część podium stanowiły zespoły z Europy Wschodniej. Z wyjątkiem Hiszpanów z Drunken Buddha (miejsce 3), w głosowaniu doceniono Archaic (Węgry, nr 2) i ukraiński Chumatskyi Shlyah (miejsce 4). W kompetycji wzięli udział również krakowscy piraci z Vane, zdobywając piąte miejsce na podium. Chyb warto było powalczyć o nagrody, bo wśród nich były, między innymi, występ podczas Full Metal Holiday: Destination Mallorca 2019, produkcja teledysku, sprzęt muzyczny, żywa gotówka i tym podobne.

Trzydziesta edycja Wacken Open Air, oprócz zapewnienia znanego i lubianego przez bywalców od lat klimatu, przyniosła też trochę wspomnianych rozczarowań organizacyjnych i programowych. Być może pomyje wylewane na twórców wydarzenia w kanałach socialowych są trochę przesadzone (głównie dotyczyły kwestii organizacyjnych), ale nie da się zignorować wrażenie, że jak na okrągłą, trzydziestą edycję to mogło być lepiej. Może jestem tylko prostym pismakiem, ale według mnie warto przemyśleć formułę wydarzenia tak, aby sprawiał wrażenie imprezy bardziej trzymającej rękę na pulsie względem tego, co ciekawego się obecnie w metalu dzieje. Z hukiem zapowiedziano już przyszłoroczną edycję. Matt Heafy z Trivium grał na gitarze, ciskając iskry z gryfu (dosłownie), jak na koncertach Kiss a dookoła grupa tancerzy odgrywała spektakl stylizowany na obrzędy Majów. W programie powrót Mercyful Fate, co faktycznie robi efekt “wow”, Judas Priest (50-cio lecie na scenie) i kilka innych kapel, które wracając na festiwal w mniej więcej dwuletniej rotacji. Hypocrisy, Sodom i At the Gates zagrają swoje najsłynniejsze albumy, sentymenty zostały więc obudzone. Do tego Amon Amarth, Venom i kilka innych nazw. Rozumiem, że będzie tam jeszcze jakieś 200 innych zespołów, jednak to pierwsze ogłoszenie zachwytów nie powoduje. Może jednak nie ma na co narzekać? Wszak Wacken Open Air 2020 znowu wyprzedał się na pniu – jak zwykle zajęło to kilka godzin. Możliwe zatem, że wbrew kręcącym nosem, wackenowcy wiedzą co robią.

Tekst i zdjęcia: Igor Waniurski