Relacja z koncertu Liv Kristine

Lubię od czasu do czasu zafundować sobie sentymentalną podróż do czasów nastoletnich, kiedy świat był prostszy, powietrze i woda czystsze a metal bardziej tru niż kvlt. W poczet najpoważniejszych problemów dnia codziennego wchodziło pytanie, czy Metallika sprzedała się po Load i odkrywanie tajemnic kryjących się pod swetrami koleżanek z klasy. Pamiętam też, że jednym z najpopularniejszych zespołów przygrywających w końcu lat 90. do owych scenek rodzajowych był norweski Theatre of Tragedy, jedni z pionierów metalu gotyckiego, którzy dorobili się niezliczonej ilości epigonów.

Jaki był pomysł na muzykę Norwegów? Oczywiście posępne riffy podsycone odpowiednio nastrojowym, smutnym klimatem snutym przez klawisze i melancholijna atmosfera. Jednak tym, co naprawdę wryło się w pamięć był duet wokalny, oparty o wyeksploatowanym potem do obrzydzenia pomyśle „pięknej i bestii”. Bestią był growlująco-mruczący Raymond Rohonyi, natomiast piękną, tym zdumiewającym aniołem, blond wspaniałością, ku której westchnienia kierował cały metalowy świat (z wyjątkiem Gaahla i Halforda) jedyna i niepowtarzalna Liv Kristine. Wokalista obdarzona tyleż krystalicznie czystym głosem co powalającą i rozklejającą urodą. Popytajcie zresztą wujka google o zdjęcia kreacji scenicznych Liv z końca ubiegłego wieku, zrozumiecie o co chodzi.

Choć Liv opuściła zespół w 2003 roku i od tej pory z powodzeniem prowadzi karierę solową oraz nowy zespół Leaves’ Eyes, to coś skłoniło ją do ruszenia w krótką trasę, podczas której w secie dominuje materiał Theatre of Tragedy. Co więcej, zaprosiła na te występy również dawną bestię, Raymonda Rohonyia. Nie wnikając w motywy przedsięwzięcia, przyjrzyjmy się efektom.

Pierwszym co rzuciło się w oczy po wejściu na małą salę Progresji, była niewielka liczba widzów. Na szczęście, w miarę upływu czasu klub się wypełniał i w momencie rozpoczęcia koncertu Liv było już przyzwoicie.

Liv na scenie emanowała energią, szczerą radością ale jednocześnie seksualną kokieterią. Jej uśmiechy wysyłane widzom były rozbrajające. Towarzyszył jej młody zespół, zdaje się, że są to muzycy występujący na jej solowych płytach. Tutaj zastrzeżenie, bo basista przeszkadzający w odbiorze występu poprzez inwazyjne wchodzenie na przody sceny, czym próbował odciągnąć uwagę od wokalistów (do czego nie ma kompetencji w postaci choćby śladowej charyzmy) i jeden z gitarzystów, przybierający idiotyczne pozy gwiazdy rocka, z rozkrokiem rodem z baletu i wywijający gitarą (co w kontekście jego mizernie przeciętnej gry było żenujące) irytująco przeszkadzali w występie.

Gdy na scenie pojawił się również Raymond, początkowo trochę wyobcowany, jakby przerwa w koncertach była zbyt długa, dało się odczuć pewną magię. Ciekawe było obserwowanie relacji pomiędzy obojgiem wokalistów, sposób w jaki Raymond utrzymywał kontakt wzrokowy z Liv (unikał za to publiczności) i krążył wokoło niej niczym lew gotowy do ataku. Często śpiewali zwróceni do siebie, jakby nie istniała scena, reszta muzyków, publiczność. Choć przyznać trzeba, że chemia ta wyraźniej odczuwalna była po stronie Raymonda.

W programie przegląd hitów, z różnych okresów twórczości ToT. Były nawet fragmenty elektronicznych płyt, w postaci Machine czy Image (świetny numer, ale na żywo, w wersji rockowej z przesterowanymi gitarami zabrzmiał? płasko). Nie zabrało oczywiście Cassandry, Venus, Siren czy zaśpiewanego (po niemiecku) na bis Der Tanz der Schnatten. Nie zapominajmy, że mimo wszystko był to solowy występ Liv Kristine, usłyszeliśmy aż pięć kawałków z jej autorskich płyt, żaden nie zrobił jednak specjalnego wrażenia.

Choć przypuszczalnie cała ta heca miała na celu wyłącznie monetyzację legendy (nie oszukujmy się, to co muzycznie robi teraz Liv jest odległe od twórczości jej dawnego zespołu), co w świecie muzyki rockowej i metalowej jest rzeczą powszechną, to nie mogę powiedzieć, aby ta wycieczka w przeszłość była nieprzyjemna. Nie mam nic przeciwko, aby zobaczyć Liv i Raymona w starym repertuarze jeszcze raz.

Tekst: Igor Waniurski