Na hasło ?Amon Amarth w Krakowie? niejednemu zagorzałemu fanowi Szwedów zadrgało radośnie serce. Muzyczni wikingowie byli w naszym kraju w sierpniu tamtego roku, gdzie zagrali specjalny, rocznicowy koncert lecz i to nie powstrzymało nikogo przed ponownym zmierzeniem się z dawką mocnej muzyki w krakowskim klubie Studio.
Przed główną gwiazdą publiczność pod sceną rozgrzewały dwa thrash-metalowe zespoły ? Generation Kill i Heathen. Trzeba przyznać, że kapele te wywiązały się ze swojego obowiązku niebagatelnie. Pierwsi do wychłostania tyłków stawili się Amerykanie z Robem Dukesem na czele. Kto zna kapelę Exodus dobrze wie, ile może dać z siebie ten człowiek jak i zresztą cały zespół. Już przy pierwszych dźwiękach pod sceną zaczął kłębić się tłumik skaczących fanów. Mocne riffy nie dawały publice ani chwili wytchnienia, a swoim poprzednikom nie został dłużny Heathen. Dzień wcześniej mogliśmy ich zobaczyć jako headlinera w warszawskiej Progresji. I tutaj zaczęła się thrash metalowa nawalanka, z której każdy fan tego gatunku był zadowolony, bo zespół swoją ofertą idealnie wstrzelił się w muzyczne podniebienia metalowych duszyczek zebranych w klubie.Frontman zespołu, David White dwoił się i troił żeby być w każdym miejscu na scenie i utrzymywał nienaganny kontakt z publiką. Nic dziwnego, że na mających się za chwilę pojawić na scenie Szwedów czekała rozgrzana do czerwoności publika.
Set Amon Amarth otworzył kawałekWar Of The Gods. Po środku sceny stał Johan Hegg ? obdarzony nie tylko charakterystycznym ?wikingowym? wyglądem potężnego, brodatego mężczyzny, ale i głosem, który swoja potęgą wwierca się w uszy i gwałci błony bębenkowe, młoteczki, kowadełka i co tam jeszcze słuchaczowi z narządów słuchowych pozostaje. Po jego prawicy jawił się jeden z gitarzystów, Johan Söderberg dzielnie szarpiący struny. Z lewej strony Hegga usytuowali się drugi gitarzysta, Olavi Mikkonen, oraz przygrywający na basie Ted Lundström. Garami, których dźwięk zwiastował apokalipsę, dowodził Fredrik Andersson. Wszyscy odziani w czerń, machający długimi blond włosami w czynność którą wkładali tyle samo serca co w show, które urządzili. W szalonym tempie dogalopowaliśmy do drugiego kawałka The Pursuit of Vikings. Wszystko byłoby dobrze gdyby nie siła gitarowego przekazu (no cóż, problemy z nagłośnieniem to nie pierwszyzna), którą zagłuszał, wywracający za każdym uderzeniem wnętrzności, łomot perkusji. Cóż dalej? Destroyer of The Universe i Live For The Kill. Można by powiedzieć, że szlagier za szlagierem. Chwilę później rozległ się, również pochodzący z płyty Twilight Of The Thunder God,Varyags of Miklagaard. Klub Studio zadrżał w posadach, bo nie tylko zespół emitował decybele, gdyż Johanowi próbowali wtórować wypluwający sobie płuca fani. O tym, że zespół nie da sobie w kaszę dmuchać poświadczył numer For Victoryor Death, a The Fate Of Norns pokazało, że naszym przeznaczeniem było spotkać się w Krakowie aby stawić czoła północnemu graniu. Chwilę później ze sceny zabrzmiały Where Silent Gods Stand Guard, Asator, Free Will Sacrifice i dający fanom trochę odsapnąć Cry of the Black Birds. Nie na długo, bo niczym cios na ringu spadły Runes to My Memory i promujący nowy album o tym samym tytule Deceiver of the Gods. Występ Szwedów powoli dobiegał końca, lecz publika pod sceną nie miała dość. Zaprawiona w boju przez dwugodzinny, sierpniowy set, chciała więcej i więcej. No, i dostała, gdyż Amon Amarth zaserwował wszystkim prawdziwą pożogę w Death in Fire. Nie mogłoby się obyć bez niewątpliwego przeboju zespołu – Twilight of the Thunder God, przy którym wszyscy obecni w klubie fani wydali z siebie wszystkie możliwe dźwięki aby tylko pokazać, że są godni nazwania siebie Guardians of Asgaard, który to kawałek zakończył dźwiękową jatkę.
Czy warto było wybrać się na Amon Amarth do Krakowa? Na pewno tak, chociażby dlatego by zobaczyć, że nasi północni bracia są w dobrej formie. Pozostaje nam tylko prognozować, że nadchodzący album Amon Amarth, Deceiver of the Gods (dostępny od 25 czerwca), będzie czymś równie potężnym i wartym zgięcia przed nim kolana.
Aneta Kotynia