Fear Factory i The Devin Townsend Project w Poznaniu

The Epic Industrialist Tour – Fear Factory i The Devin Townsend Project w Poznaniu 5.12.2012 r.

 

Pamiętam czasy, kiedy nazwa Fear Factory budziła prawdziwą grozę. Ich muzyka brzmiała świeżo i nowocześnie, a jednocześnie brutalnie. Tak, w latach 90 ubiegłego wieku Fear Factory byli prawdziwą gwiazdą: sprzedawali mnóstwo płyt, grali ogromne koncerty, nawet pojawiali się na plakatach w specjalistycznej prasie branżowej, dajmy na to Bravo. Pamiętacie soundrack do filmu Mortal Kombat? Numer Fearów był tam jedną z najsilniejszych pozycji. Zmierzyć się z tą legendą mogliśmy podczas koncertu grupy w poznańskim Eskulapie.

Fear Factory nadal nagrywają trzymające poziom albumy, jednak blask zespołu trochę przygasł. W każdym razie, grywają głównie w klubach, a nie wielkich halach, choć w takich warunkach być może jeszcze bardziej potrafią skopać tyłek.

Do Fearów jeszcze wrócimy, przyjrzyjmy się teraz drugiej gwieździe wieczoru: The Devin Townsend Project (wygląda na to, że tego dnia zagrały wyłącznie gwiazdy – zapowiadany wcześniej support: Sylosis – nie wystąpił).

Devin Townsend to również nie pierwszoklasista. Facet dał się poznać jako wokalista na płycie Stevie?go Vai?a ?Sex & Religion? (1993), oraz na ogromnej ilości własnych wydawnictw. Co prawda nie bije już jak zawodnik klasy ciężkiej, jak to było za czasów Strapping Young Lad, jednak jego współczesna muzyka nadal jest konkretna. Dowodem jest ostatni album: ?Epicloud?, będący znakomitym połączeniem rocka i metalu, z melodiami o popowej sile rażenia oraz ? śpiewem gospel. Niesamowite, posłuchajcie zresztą sami.

 

Gdy wszedłem na sale, trwała projekcja wideo, będąca wstępem do występu Devina. Miks różnych śmieciowych filmików z internetu, z fragmentami teledysków i  aperacją Ziltoida, (maskotka z płyty z 2007 roku) robił dość dziwne wrażenie. Czasem było śmiesznie, częściej jednak strasznie.

Żarty skończyły się gdy muzycy pojawili się na scenie i zaczęli,  mocno, bo od Supercrush!. Opad szczęki od początku. Devin ma niesamowity kontakt z publicznością, z jednej strony gwiazdorski, z drugiej ujmujący trochę zappowskim poczuciem humoru i dystansem do siebie. Przed każdym utworem żartował, co przekładało się na zabawową atmosferę koncertu. Devinowi towarzyszyli długoletni współpracownicy – brodacze Dave Young (gtr., programowanie) i Brian Waddell (bas), wyglądali jak młodsi ZZ Top, oraz perkusista Ryan Van Poederooyen. Materiał był reprezentatywny dla ostatnich płyt Devina, choć z Epicloud usłyszeliśmy raptem trzy utwory – Kingdom, Grace i przebojowe Lucy Animals, oprawione zaproponowaną przez Devina zabawą we ?wkręcanie żarówek?.  W przeszłość artysta uciekał rzadko, a numerów kultowego Strapping Young Lad nie było niestety w ogóle. Trochę szkoda, ale ciężko sprowadzić bogatą twórczość Devina do zaledwie godzinnego koncertu. To był i tak chyba ze trzy razy dłużej, niż na zeszłorocznym Sonisphere w Warszawie.  Ale chciałoby się więcej.

O koncertach Fear Factory mówi się, że są jak czołowe zderzenie z pędzącym pociągiem. Pancernym. Faktycznie tak było, choć początkowo brakowało klarownego brzmienia i ognia. Jednak po dwóch, może trzech kawałkach, występ stał się morderczą, precyzyjnie naoliwiona machiną. Miażdżące brzmienie, pokrzykiwanie i growling Burtona C. Bella i duża energia, jaką potrafili z siebie wykrzesać, nie tak młodzi już przecież muzycy, były powalające. Wisieńką na tym metalowym torcie byłyby jeszcze wyraźniejsze gitary, ale nie ma co narzekać.

Podobała mi się bardzo przekrojowa setlista, w dodatku Fear Factory grają kawałki w seriach, po kilka pod rząd z danego albumu. Dzięki temu koncert jest bardzo spójny. Najwięcej oczywiście z Obsolete i Demafacture, aż po 4 numery. Z nowej płyty usłyszeliśmy tylko Recharger i tytułowy. Cóż, panowie tutaj nie kombinują i stawiają na uwielbiany od lat materiał. Entuzjastyczna reakcja widowni na pewno tylko ich utwierdziła w słuszności tej decyzji. Nikt chyba nie narzekał.

 

Oba koncerty były udane. Wady, które mogę wskazać, to czas ich trwania – każdy oscylował w okolicy godziny. Tacy artyści mogliby się postarać nieco dłużej, zwłaszcza, że supportu przecież nie było.

 

Igor Waniurski (podziękowania dla Piotra i Weroniki z PW Events!)