Czarne święta – relacja z Knock Out X Mass (Triptykon, Bolzer, Massemord, Spirit)

Polscy fani Toma Gabriela Fischera nie są rozpieszczani. Legendarna formacja Celtic Frost pierwszy i jedyny koncert w naszym kraju zagrała dopiero w 2007 roku. Niedługo później zresztą zupełnie się rozpadła. Nowy zespół nieświętego Tomasza ? Triptykon ? pojawił się podczas pierwszej edycji Metalfestu w Jaworznie, grając półgodzinny set, w środku dnia. Można więc było mówić o niedosycie. Z pewnych względów, można czuć go teraz. Ale o tym za chwilę.

Triptykon foto

Knock Out Productions postanowili zrobić nam dobrze. W przedświąteczny weekend, podczas X Mass Knock Out można było oderwać się od oprawiania karpia i lepienia pierogów. Kilkuset fanów, w wypełnionej po brzegi krakowskiej Fabryce miało, parafrazując radiowy hit, swoje „czarne święta”.

Na debiutantów ze Spirit niestety nie dojechałem, impreza zaczęła się więc dla mnie od śląskiej ekipy z MasseMord. Po uszach wściekle waliły bębny, skutecznie zagłuszając resztę kapeli. Mimo sympatii jaką żywię do Nihila i całego kolektywu Let The World Burn, trudno było o zachwyt. Grupa zabrzmiała jazgotliwie i trochę chaotycznie. Wiadomo, black metal to nie przelewki, jednak słaba jakość dźwięku męczyła. Chciałoby się, aby ten, który odpowiadał za kręcenie heblami zmniejszył trochę głośność. Wtedy porywające fragmenty występu (takie były) mogłyby wybrzmieć jak należy. A tak, zostało wrażenie niespełnionego potencjału.

Szwajcarski Bolzer, choć istnieje raptem dwa lata, w pewnym kręgach otoczony jest kultem. Rozpowszechniana wirusowym marketingiem opinia o geniuszu tego awangardowego, black metalowego duetu (poszukajcie w internetach) zrodziła spore nadzieje. Z rozmów można było odnieść wrażenie, że dla niektórych właśnie Bolzer jest gwiazdą wieczoru. Po kilkunastu minutach koncertu można było jednak zreflektować tę opinię. Wypowiadane wcześniej peany były raczej bałwochwalcze. Koncert Bolzer był po prostu nużący. Pojedyncze motywy podobały się, ale nie miałem wrażenia, by składały się na dobrej jakości utwory. Nie pomagał też kiepski dźwięk. W trakcie występu zacząłem się obawiać o poziom artystyczny imprezy.

Triptykon nie zawiódł. Można marudzić, że to nie jest Celtic Frost. Można gadać, Tom odcina kupony od dawnej wielkości, jeżdżąc w trasy z młodymi, nieznanymi wcześniej muzykami. Faktem jest, że połowa zagranych numerów była klasyką sprzed lat. Trzeba by być jednak głuchym, by nie ugiąć się w pokorze przed potęgą zespołu. Koncert był znakomity. Zaczął się od hitu rodem z Celtic Frost, „Procreation of the Wicked”. Finał znalazł za to w dwudziestominutowym „The Prolonging”, z pierwszej płyty Triptykon. Gdzieś w środku znalazło się nawet miejsce na „Messiah” z czasów Hellhammer.

Pod sceną szaleństwo, które zaskoczyło samych artystów. Gdy lider chciał powiedzieć kilka słów, ryk skandujących nazwę zespołu gardeł zagłuszał go przez dobrych kilka minut. Chyba nigdzie nie mają tak gwiazdorskiego przyjęcia. Uśmiechała się nawet basistka Vanja Slajh, przeważnie sprawiająca raczej posępne wrażenie.

Do pełni szczęścia zabrakło dłuższego czasu występu. Muzycy zakończyli po około siedemdziesięciu minutach grania. Mimo, że to ich standard, trudno taki czas uznać za satysfakcjonujący. Przecież mają w repertuarze mnóstwo znakomitej muzyki, nawet nie licząc klasyki Celtic Frost. Dlatego został niedosyt, który, mam nadzieję, niedługo będzie okazja zaspokoić. Ekipie Knock Out Productions gratuluję znakomitej imprezy.

Tekst: Igor Waniurski