Po tak doskonałym albumie jakim był (lub jest) „Judas Christ”, trudno uwierzyć, że coś jeszcze Szwedzi mogą zagrać ciekawszego na kolejnym albumie. Chociaż przesłuchanie „Prey” nie spowodowało u mnie pozytywnych emocji, już po trzecim razie uwierzyłem w najnowszą wtedy produkcję TIAMAT.
Okładka płyty nawiązuje stylistyką do poprzedniej. Początek albumu brzmi jak początek legendarnej „Wildhoney” (odgłosy natury), środek przypomina „Judas Christ” (melodie) oraz nawet „A Deeper Kind Of Slumber” (wstawki orientalne), jednak „Prey” to w głównej mierze dowód na to, że TIAMAT stylistycznie stoi w miejscu od czasu wcześniejszej płyty, co jak na ten zespół jest zjawiskiem niespotykanym wcześniej. Dowodem na to może być praca Johan’a Edlund’a nad drugą płytą jego zespołu LUCYFIRE – koleś jest widocznie zmęczony ciągle tą samą muzyką.
„Prey” byłby o wiele lepszy (dla mnie) gdyby zrezygnowano z większości solówek i psujących melodię hałaśliwych wstawek. Jednak poziom płyt TIAMAT zawsze jest wysoki, a to wystarczy abym po raz kolejny z kolei (który to już?) zachwycił się ich produkcją. Wspaniałe, czasami zaskakujące przejścia utworów w kolejne są znakomitym zagraniem ze strony producenta. Do tego najpiękniejszy kawałek TIAMAT i w ogóle jeden z moich ulubionych w życiu – „Carry Your Cross And I’ll Carry Mine” jest zaśpiewany przez kobietę i do złudzenia przypomina album „Aegis” – THEATRE OF TRAGEDY”. W przypadku tego kawałka zaważył on na moim zdaniu o tym albumie. Koniecznie go usłyszcie, ściągnijcie z neta albo cokolwiek, odpłyniecie!
Michał Krzycki