Steven Wilson – The Raven That Refused To Sing

Steven-Wilson-The-RavenWilson nie zwalnia tempa pracy i po niecałych dwóch latach światło dzienne ujrzała już trzecia w jego solowym dorobku płyta. Tym razem artysta, mogąc współpracować z muzykami (jak sam uważa) o wiele lepszymi technicznie od niego, skupił się na napisaniu materiału trudniejszego w odbiorze, wręcz chaotycznym, o bardziej zespołowym niż osobistym charakterze. Inspiracje Stevena muzyką lat siedemdziesiątych z pewnością najlepiej dają o sobie znać na najnowszym albumie. Miejscami mam wrażenie, że w komponowaniu brał udział sam Robert Fripp (Luminol) czy Andy Latimer (The Watchmaker). Są to jednak fragmenty, nie całe utwory, które cechuje typowa dla złotego okresu rocka progresywnego długość kawałków, symfoniczność, multum motywów i instrumentalistów. Wilson zadbał o to, by materiał kojarzył się z tym, co najlepsze w tej muzyce, ale nie zapomniał o zachowaniu swojego specyficznego, oryginalnego stylu. Album jest bez wątpienia bardzo mroczny, momentami wręcz klaustrofobiczny, ale nie brakuje na nim dość miłej dla ucha gitary akustycznej połączonej z klawiszami i wokalem Stevena. Teksty na płycie skupione są wokół twórczości Edgara Allana Poe (sam tytuł krążka powinien budzić u fanów skojarzenia z najpopularniejszym wierszem poety), Arthura Machena czy Algernona Blackwooda- autorów krótkich, gotyckich opowiadań obfitujących w nadprzyrodzone zjawiska i zwroty akcji. Liryki utworów wraz z muzyką tworzą dość intrygujące połączenie, ale co najważniejsze – zachęcają do interpretacji i szybko zapadają w pamięć.

Otwierający płytę Luminol zaskakuje od pierwszych sekund chwytliwością i ?luźnym? riffem basowym, ale dosłownie za chwilkę rozpoczyna się wspomniany przeze mnie wcześniej chaos. Motywy zmieniają się często i szybko, a bogatość i urok solówek jest wprost nieprawdopodobny. Muzycy towarzyszący Wilsonowi w studio sami skomponowali i nagrali swoje improwizacje, a mimo to całość brzmi spójnie i nadaje utworom wrażenie, jakby ten skład grał ze sobą już od dawna. Nic jednak nie jest napisane na siłę i nie odczuwa się przesytu, a słuchając materiału wielokrotnie wciąż odkrywamy rozmaite zagrywki i rozwiązania Stevena.

Drugi w kolejności Drive Home to typowa dla twórczości Wilsona ballada, dość podobna do My ashes z Fear of a blank planet. Smutne motywy gitary i fortepianu snują się harmonijnie przez lwią część utworu, a piękno tekstu odwzorowuje refren. Podmiot liryczny w finałowej części kawałka prawdopodobnie godzi się z tym, co go spotkało, a potęguje to wręcz doskonała solówka gitarowa, żywcem wyjęta z lat świetności prog rocka. Pewnie wiele osób uzna moje zachwyty za zawyżone, jednak polecam przesłuchać uważnie tego utworu, w którym Wilson dobitnie pokazuje swój kunszt kompozytorski.

Holy Drinker to, jak dla mnie, najtrudniejszy i najlepiej oddający klimat płyty utwór. Metrum bardzo często ulega zmianie, poszczególne instrumenty jakby odbiegają od sekcji. To także chyba najmocniejsza pozycja na krążku, zwłaszcza przez frazowane motywy gitar i bębnów. Niestety, wydaje mi się nieco za długi, a z poszczególnych fragmentów ze środka utworu spokojnie można było zrezygnować.

The Pin Drop to symfoniczna odsłona albumu, szybka i rytmiczna, z energicznymi motywami. Porównując kompozycję do czegoś z twórczości Wilsona na siłę można przyrównać ją do stylistyki Blackfield (debiut), ale utwór jest bardziej żywiołowy i bogatszy instrumentalnie. Z kolei gitara w The Watchmaker kojarzy mi się z grą Latimera, tworzy ona świetne linie melodyczne, a charakterystyczny riff w metrum 3/4 jest jakby żywcem wyjęty z Mirage. Płyta kończy się utworem tytułowym, a Wilson przy akompaniamencie fortepianu, i z początku dość melancholijnie, zainspirowany Edgarem Poe, opowiada kolejną historię, wplatając w nią kruka?

Prawdopodobnie muzyczna premiera roku już za nami, ale po wielu przesłuchaniach i ogromie czasu poświęconemu przeze mnie albumowi mam problem z oceną krążka. Niewątpliwie uważam płytę za najlepszą rzecz, jaką do tej pory wydał Steven Wilson, ale mimo wszystkich moich pochwał czegoś mi na niej brakuje. Może to wrażenie spowodowane jest pewnego rodzaju ?powrotem? do wspomnianych już lat siedemdziesiątych, przy którym album, jak i cała twórczość artysty, wypada po prostu przeciętnie i nie można postawić go obok klasyków gatunku. Jednak jeśli weźmiemy pod uwagę obecną scenę rocka progresywnego to śmiało można powiedzieć, iż na przestrzeni kilku ostatnich lat nie pojawiło się wiele tak dobrych płyt. Steven zwyczajnie chce przypomnieć styl i świetność muzyki tamtych lat, zachowując przy tym typowe dla niego i naszych czasów rozwiązania, a pod tym względem obecnie nikt nie jest w stanie mu dorównać.

Krystian Łuczyński