Sirenia – At Sixes And Sevens (2002)

  Od dłuższego czasu wiedziałem, że założyciel zespołu TRISTANIA, którego słuchałem już jakiś czas, odszedł i założył swój własny zespół – SIRENIA. Morten Veland – wokalista i gitarzysta – nie bez powodu nazwał zespół podobnie. To on stanowił o sile muzyki i tekstów TRISTANII. Nigdy jednak nie chciało mi się sięgać po twórczość jego nowego band’u. Powodem było to, że TRISTANIA choć wyjątkowo uznawana w świecie muzyki metalowej, nigdy nie była gwiazdą przynoszącą ogromne zyski wytwórni. Sam Morten Veland obdarzony jest bardzo mocnym growling’iem, co zniechęciło mnie do poznania jego nowych kompozycji. Stwierdziłem z góry, że to będzie zbyt ostra, zbyt niskobudżetowa, bezkompromisowa i przygnębiająca muzyka, żebym ją polubił. Dzisiaj trudno mi sobie przypomnieć, jak w ogóle mogłem tak pomyśleć.

  Po zebraniu dyskografii norweskiego zespołu SIRENIA zacząłem przesłuchiwać pierwszą płytę. Podkreślę z radością, że to się naprawdę zdarza wyjątkowo rzadko, aby muzyka wstrząsnęła mną z miejsca, już podczas pierwszego przesłuchania. A dokładnie to poczułem, kiedy moje słuchawki zaatakowały pierwsze dźwięki utworu „Meridian”. Trudno mi określić muzykę słowami, nie jestem w tym dobry. Jeszcze trudniej określić mi coś, co powaliło mnie całą swoją potęga brzmienia. Uważam, że wszystko, co w metalu najlepsze znajduje się na tej płycie. Krystalicznie czysty dźwięk, dzięki któremu słuchać perfekcyjną sekcję rytmiczną – perkusja i bas stanowiące o tym, że jest to zespół metalowy – nieważne czy bardziej black czy death czy gothic – po prostu cudowny, dziki rytm ożywiający mnie lepiej niż dwie kawy wypite jedna po drugiej. Gdybym poprzestał opisywania tej muzyki na sekcji rytmicznej skończywszy, tylko przytaknąłbym niechcący tym, którzy naiwnie myślą, że metal to głównie za szybka perkusja i jakieś ryki. Dlatego muszę opisać, co dzieje się dalej. Tylko pierwszy utwór zawiera w sobie tak wiele zmian tempa, melodii i różnorodność wokali, że można by z niego stworzyć kilka oddzielnych „przebojów”. Niesamowite gitarowe riff’y przeplatane są cudownym głośnym dźwiękiem celtyckich skrzypiec – a to jeden z moich ulubionych elementów tejże muzyki. I nie są to skrzypce uzupełniające utwory, dogrywające w tle łagodne melodie, ale stanowią o sile utworów, pojawiając się także w tych najdzikszych momentach płyty.

Nie zdziwiło mnie pojawienie się charakterystycznego growling’u oraz kobiecego głosu, ale już męskie chóry i mnogość męskich czystych wokali naprawdę mnie zaskoczyły. Pomijam, że jest to debiut na rynku muzycznym, ale nawet bez tego faktu i z wiedzą, jak wiele czasu Morten spędził w domu komponując utwory na tę płytę, nadal zaskakuje perfekcja i przebojowość „At Sixes And Sevens”. Średnia długości trwania utworów to około sześć minut, praktycznie bez wyjątków. To oznacza, że w każdym kawałku zmieściło się bardzo dużo melodii, zmian tempa i partii operowych. Dopiero ostatni utwór – „In Sumerian Haze” zwalnia tempo i trwa nieco poniżej pięciu minut. Co więcej, możliwe że jest to jeden z najlepszych kawałków, jakie było mi dane usłyszeć w życiu. Ballada bez krzty obciachu. Akustyczna uczta dla moich uszu, w której słychać idealny kobiecy wokal i powalające na kolana partie skrzypiec, wraz z najlepszą solówką na skrzypcach w mojej muzycznej kolekcji. „Shadow Of Your Own Self” wpada w ucho dzięki kończącej kawałek śpiewającej pani:

„Say: Would you never walk away

On the break of the coming day?

Would you end this line with me?

     Niektórym zabraknie więcej takich momentów, ponieważ znaczną część albumu zajmują rozmaite męskie wokale. Partie wokalne na tym albumie są wyjątkowo urozmaicone: od dwóch charakterystycznych growling’ów (tak, jak w zespole TRISTANIA) począwszy, przez czyste męskie wokale, kobiece delikatne śpiewy, skończywszy na typowych w ostatnich latach partiach operowych. Operowe wstawki, choć maksymalnie wyeksploatowane przez całą rzeszę metalowych zespołów, takich jak: THERION, WITHIN TEMPTATION, NIGHTWISH, AFTER FOREVER, DIMMU BORGIR i setki innych, nadal robią na mnie ogromne wrażenie. Jest to po prostu element, który dobrze wyważony i wpleciony do kawałka, stanowi już rodzaj muzyki, który jakiś czas temu pokochałem. Zawsze będą gdzieś zarzuty w stosunku to patetyzmu takich melodii w metalu. Jednak  dlaczego ktoś miałby się tym przejmować, jeśli wszystko dzięki (nawet) pseudo operowym zagraniom brzmi po prostu fantastycznie?

     W przeciwieństwie do kilku następnych albumów SIRENIA, przy debiucie od razu można zauważyć ogrom pracy, jaką włożono w pisanie utworów i nagrywanie ich w studio. Nie można tego powiedzieć o następnych płytach, które choć wg mnie są cudowne, bazują już na określonych, prostych schematach. Jak dla mnie „At Sixes And Sevens” to kwintesencja muzyki, jaką uwielbiam. Prawdziwa wizytówka tego, w co zagłębiam się bez pamięci i nigdy nie będę chciał z tego wyrosnąć.

Michał Krzycki